Jak z tym żyć?

Cezary Gawryś

Znaczna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Osoby takie nie wybierają swej kondycji homoseksualnej; dla większości z nich stanowi ona trudne doświadczenie. Powinno się traktować je z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. Osoby te są wezwane do wypełniania woli Bożej w swoim życiu i - jeśli są chrześcijanami - do złączenia z ofiarą krzyża Pana trudności, jakie mogą napotykać z powodu swej kondycji.
Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one - stopniowo i zdecydowanie - do doskonałości chrześcijańskiej
(Katechizm Kościoła Katolickiego 2358, 2359).

Ścieżka pośród ruin

Andrzej ma 33 lata. Obecnie żyje samotnie. Nie ma wykształcenia, mimo to zaczął prowadzić własną firmę. Przedtem siedem lat przeżył w zakonie. Należy do Grupy "Odwaga", istniejącej w Lublinie, przy ośrodku Ruchu "Światło-Życie" na Sławinku.

Zgodził się na rozmowę ze mną pod warunkiem, że będziemy oddzieleni kotarą, tak abym nie mógł poznać jego twarzy. Nasza rozmowa trwała kilka godzin, aż do późnej nocy. Był to właściwie jego gwałtowny, żarliwy monolog.

"W dzieciństwie, jak daleko sięgam pamięcią, tęskniłem za miłością. Utożsamiałem się z innymi mężczyznami, myśląc przez długi czas, że to rzecz normalna. Dzieciństwo i okres dojrzewania kojarzą mi się z wielkim cierpieniem. Zawsze czułem się samotny. Wyobrażałem sobie, że jeśli jest ktoś drugi taki jak ja, to gdzieś na krańcu świata. Wielokrotnie myślałem o popełnieniu samobójstwa.

Wychowywałem się na wsi, a moja rodzina była bardzo religijna. Ja też byłem religijny. Trzymał mnie tylko Pan Bóg. Kiedy osiągnąłem pełnoletność, wyjechałem najpierw na Śląsk, gdzie pracowałem przez pewien czas jako górnik, a potem zdecydowałem się wstąpić do zakonu. Nie miałem wtedy nikogo, z kim mógłbym o swoim problemie porozmawiać. Kiedy byłem w klasztorze, wśród zakonników ujawniła się para homoseksualistów. Zostali natychmiast usunięci przez przełożonych. Bardzo się bałem, że i mnie może spotkać to samo, choć "nie praktykowałem". Wyznałem wtedy na spowiedzi swój problem i pierwszy raz poczułem, że zrzucam z siebie jakiś straszny ciężar. Tamte lata na pewno nie były stracone. Pobyt w zakonie odkrył przede mną miłość Pana Boga.

Jednakże jeszcze przed ślubami wieczystymi spotkałem na mojej drodze człowieka, który całkowicie mną zawładnął. Tęsknota za byciem kochanym przez drugiego mężczyznę okazała się tak silna, że wystąpiłem z zakonu.

Rzuciłem się w przepaść. Poświęciłem się temu człowiekowi bez reszty. Byłem gotów zostawić dla niego wszystko i tego samego oczekiwałem od niego. Miałem świadomość, że rozbijam w ten sposób jego rodzinę - był bowiem żonaty i miał dzieci. Miłość do niego spalała mnie i paraliżowała. Gorąco pragnąłem, by mój przyjaciel miał dla mnie choć trochę czasu, by mnie przytulił i wysłuchał, a kiedy mnie unikał, przeżywałem ból i lęk. Prędko przekonałem się, że mnie okłamuje - miał jeszcze kogoś innego. Zacząłem być o niego chorobliwie zazdrosny. Przeżywałem jeden zawód za drugim. Dawałem mu z siebie wszystko, a on to deptał! Rozstania i powroty ciągnęły się przez kilka lat. W końcu sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Kiedy mnie zostawiał albo zdradzał, łudziłem się myślą, że może jest na świecie inny mężczyzna, który spełni moje nadzieje? Ale gdzie go szukać? Zacząłem bywać w barze dla homoseksualistów. Miałem różne przygody.

Wpadłem w depresję, straciłem apetyt, zacząłem chudnąć. Wylądowałem w końcu u psychiatry. - usłyszałem na wstępie dobrą radę. Ponieważ wciąż powracały stany depresyjno-lękowe, zdecydowałem się na psychoterapię. Terapeuta poświęcał mi dwie godziny tygodniowo, za duże pieniądze. Oczywiście sięgnął do moich przeżyć z dzieciństwa. Myślałem do tej pory, że moje dziecięce doświadczenia są całkiem zwyczajne - spojrzenie w oczy prawdzie było dla mnie szokiem.

Tata często bywał pijany. Miałem pięcioro rodzeństwa. Mama nie miała dla nas serca ani cierpliwości. Powtarzała nam ciągle, że ojciec jest zły. Mnie biła i wyklinała, co zdarzało jej się nawet podczas odmawiania różańca. Nigdy nie usłyszałem od moich rodziców ciepłego słowa.

Straszny ból, straszne cierpienie. Płakałem - miałem ochotę uciec z psychoterapii.

Po każdym kolejnym seansie wracałem do pustego mieszkania i zostawałem sam ze swoimi uczuciami - to przerastało moje siły. Próbowałem nawet z desperacji nawiązać znów kontakt z moim przyjacielem, dla którego wystąpiłem z zakonu, ale on miał już kogoś innego i mnie zupełnie ignorował. Leki od psychiatry nie pomagały.

Czułem, że muszę się od takiego życia odciąć, bo inaczej zginę. Teraz albo nigdy! W ten sposób trafiłem do Grupy . To moja ostatnia deska ratunku.

Minął już rok mojego uczestnictwa w grupie. Początkowo byłem okropnie spięty - bałem się odkrywać przed innymi, obawiałem się też, że któryś z mężczyzn mi się spodoba. Z czasem jednak czułem się coraz lepiej, jak w prawdziwym domu - ustąpiły stany lękowe, nie odczuwałem zazdrości o inne osoby, czego nigdy przedtem nie doświadczałem.

W związkach homoseksualnych, w które angażowałem się poprzednio, odczuwałem zawsze lęk i niepokój. Byłem zamknięty jak w klatce, obijałem się o ściany. Cierpienie przybierało coraz to inną postać. Teraz w relacjach z ludźmi odczuwam wolność. Z braćmi ze wspólnoty rozmawiamy na różne tematy, niekoniecznie o homoseksualizmie. Grupa daje mi poznanie samego siebie, pomaga mi odkryć moją wartość. Jestem zdolny do podejmowania decyzji. W pracy szybko pnę się w górę, dużo już osiągnąłem.

Dzięki uczestnictwu w spotkaniach zrozumiałem, że ta miłość, której szukałem przedtem, w rzeczywistości nie istnieje. Szukałem głębokiego uczucia - gdy tymczasem w środowisku homoseksualnym liczy się głównie uroda, atrakcyjność, twarz.

Czuję się teraz, jakbym pływał w jakiejś sadzawce, z której Pan Bóg powoli mnie wyciąga. Nie opijam się już wodą, ale ciągle tkwię w tej sadzawce. Czasami klnę i mówię sobie, że to wszystko bez sensu. Zamykam się w moim pokoju i krzyczę: Ale wiem, że Bóg daje wolność człowiekowi, że się mną opiekuje i że mnie nigdy nie zostawi.

Udział we wspólnocie daje mi siłę do opanowywania mojego popędu seksualnego - rok już jestem sam. Wiem, że przede mną długa droga, ciężka praca i masa wyrzeczeń. Źle zrośnięta noga została złamana, teraz zwijając się z bólu stawiam na niej pierwsze kroki i nie wiem, kiedy się zrośnie - i czy w ogóle kiedykolwiek się zrośnie? Ale wiem jedno - że nigdy nie znajdę miłości w drugim mężczyźnie, bo nie ma jej we mnie. Sam popęd seksualny nie byłby problemem. Największym problemem są moje chore relacje do rodziców i do samego siebie.

Nie żywię żadnych uczuć dla mego ojca. Kiedy powiedziałem moim rodzicom, że nigdy nie doświadczyłem od nich miłości i że chcę, by o tym wiedzieli, było to dla nich prawdziwym szokiem. U nas w domu o uczuciach się w ogóle nie mówiło. , odpowiedziała mi matka. Ale kiedy człowiek nie akceptuje swego dzieciństwa, to tak jakby go w ogóle nie było. Dlatego dziś muszę się uczyć miłości do moich własnych rodziców. Wiem, że aby się stać dojrzałym mężczyzną, muszę najpierw wypłakać z siebie małego chłopczyka, który nigdy nie był brany na ramiona przez ojca.

W naszym społeczeństwie jedni uważają, że homoseksualizm to zboczenie i podnoszą protest przeciwko parom homoseksualnym, drudzy twierdzą, że to normalne zjawisko, które trzeba po prostu zaakceptować, jeszcze inni odnoszą się do niego obojętnie. Ale czy ktoś w radiu albo telewizji mówi o tym, jaki to jest dla człowieka trudny problem?

Przez poprzednie lata mój homoseksualizm mnie umniejszał - czułem się zredukowany do odczuć seksualnych. Obecnie w dalszym ciągu odczuwam pociąg seksualny do mężczyzn, a jednak czuję, że coś się we mnie zaczyna zmieniać. Pamiętam, że dawniej, gdy mój przyjaciel ewidentnie zawinił czymś wobec mnie, po chwili to ja pierwszy go przepraszałem, żeby tylko nie czuć się źle z powodu odrzucenia. Obecnie potrafię zwrócić uwagę bliskiej mi osobie, nawet jeśli ma to wzbudzić jej niezadowolenie. Dawniej, kiedy opowiadano w mojej obecności dowcipy o pedałach, cały drętwiałem ze strachu, że może zostałem rozpoznany - teraz słucham ich obojętnie.

Zastanawiam się, dlaczego tak często homoseksualiści odrzucają Pana Boga? To prawda, zdarzają się księża, którzy ranią ich w konfesjonale - a to przekreśla całe dobro Kościoła. Do takich zranionych ludzi trudno potem dotrzeć. Ale myślę, że w istocie może tu chodzić o co innego: ten, kto sam nie doświadczył prawdziwej miłości, nie potrafi uwierzyć w dobroć Boga. A może boją się przyjąć Jego miłość, bo wtedy musieliby coś w sobie zakwestionować, nad czymś się zastanowić? Są przecież homoseksualiści, którzy w klatce swoich zranień emocjonalnych czują się dobrze, bo jest to dla nich coś znanego, do czego się już przyzwyczaili. Są wreszcie i tacy, którzy sens życia znajdują w walce o społeczną akceptację.

Mam dwóch dobrych przyjaciół, homoseksualistów, mieszkających razem i żyjących ze sobą - mają naprawdę dobre serce i kiedy było mi źle, zawsze gotowi byli mnie wysłuchać, mogłem się przed nimi wyżalić. Ale ich jedyna recepta na moje problemy brzmiała: . Nawet kiedy to są dobrzy ludzie, dają sobie nawzajem bardzo mało. Ciekawe, że będąc kochającą się parą, oglądają wspólnie filmy pornograficzne - widocznie nie wystarcza im miłość do partnera? Żyją płytko, od zabawy do zabawy. Nie chcą słyszeć o żadnej terapii, bo boją się, że to by oznaczało całkowitą zmianę siebie, a więc zmianę osobowości. Gdy chodziłem do baru dla homoseksualistów, mogłem obserwować, jak oni żyją. Przychodzą do baru, żeby poderwać kogoś nowego. Jeśli danego wieczoru się nie uda, upijają się albo narkotyzują, potem trzeźwieją, znów szukają jakiejś przygody, i tak na okrągło. Cały czas boją się, że zostaną sami. A przecież gdy się zestarzeją - zawsze są sami. Nawet jeśli żyją w parze, oglądają się za młodszymi.

Przede mną jeszcze połowa życia. Zdaję sobie sprawę, że pociąg seksualny do mężczyzn zapewne już u mnie nie minie, ale uczę się być sam. Gdybym nie miał w życiu nic do zrobienia, perspektywa tej samotności byłaby dla mnie czymś strasznym. Tak jednak nie jest. Wiem, że Pan Bóg czegoś ode mnie oczekuje."

Iść drogą celibatu

Łukasz ma 27 lat. Jest lekarzem - zdobywa właśnie pierwszy stopień specjalizacji z psychiatrii. Mieszka sam, w wynajętej kawalerce. Na rozmowę zaprasza mnie do siebie. Jest zrównoważony, spokojny, uśmiecha się pogodnie.

Pochodzi z tak zwanej porządnej rodziny: oboje rodzice z wyższym wykształceniem, kulturalny, religijny dom. On sam był ułożonym, grzecznym chłopcem, dobrym uczniem, ale miał problemy ze zdrowiem i z tego powodu, w odróżnieniu od swojego starszego brata, był trochę "zagłaskany" przez rodziców. Od małego dziecka wykazywał wrażliwość na piękno przyrody, lubił towarzystwo dziewczynek, unikał natomiast brutalnych zabaw chłopięcych. Ojciec dbał o rodzinę materialnie, ale był oschły, nie umiał okazywać uczuć. Łukasz nie może powiedzieć o swoim ojcu "złego słowa", ale przyznaje, że nie miał z nim nigdy ciepłej relacji "jak z tatusiem". Dużo lepszy kontakt miał z matką. Ojciec bywał nerwowy, wybuchowy, czasem surowy. Matka z kolei była wobec Łukasza nadopiekuńcza (do dziś zresztą nie ma dnia, żeby do niego nie zadzwoniła). Rodziców najbardziej łączyły dzieci - sobie nawzajem rzadko okazywali miłość.

W okresie dojrzewania, kiedy koledzy z klasy zaczynali się interesować dziewczętami, on - odwrotnie - zaczął zwracać uwagę na chłopców. W jednym z nich się zakochał, ale ukrywał to w sobie. Na zewnątrz prowadził grę pozorów - ten drugi traktował to jako zwykłą przyjaźń. Udawało mu się jakoś panować nad sobą - dużą rolę odgrywała w tym wiara. Od dziecka bowiem był religijny. Wiary nigdy nie stracił, choć były okresy, kiedy słabła. W liceum włączył się w ruch "Światło-Życie". Uznawał wszystkie zasady Kościoła odnośnie do spraw seksualnych - to go zapewne uchroniło przed wejściem w środowisko homoseksualne. Aktywnie działał w swojej wspólnocie i nie mógł się przecież kompromitować prowadzeniem podwójnego życia.

Nie przeżywał jakiegoś szczególnego rozdarcia. Intuicyjnie akceptował siebie takiego, jakim jest, i nie obwiniał się za swoje skłonności. Wiedział, że czystość to sprawa uczynków, a nie pokus. Nie miał nigdy fizycznych kontaktów z mężczyznami, i dlatego na spowiedzi przez wiele lat ograniczał się do mówienia o tych sprawach ogólnie, bez określania swojej orientacji. Pierwszą osobą, której powiedział o swoim problemie, był młody ksiądz, świeżo wyświęcony, który okazał się jednak bardzo mądry życiowo. Potem spowiadał się jeszcze u różnych księży - i nigdy nie miał żadnych doświadczeń negatywnych.

Ludzie gadali jednak: "Łukasz nie ma dziewczyny". Jego chorowitość, o której było wiadomo, dostarczała mu wygodnego alibi: "Musi się więcej uczyć i dlatego nie ma czasu na chodzenie z dziewczyną" - tłumaczono sobie. Nigdy nie próbował mieć dziewczyny dla pozoru ("Nie będę robił z siebie wariata").

Zdarzały mu się momenty buntu - dlaczego właśnie jego to spotkało? - jednak zasadniczo przyjmował swój los spokojnie. "Akceptowałem, że Pan Bóg takim mnie stworzył. Może właśnie takie jest moje powołanie: droga celibatu w życiu świeckim? Trzeba sobie życie mądrze ułożyć, zgodnie z zasadami wiary i nauką Kościoła. Nauczyłem się z tym żyć".

To nie znaczy, że nie myślał o tym, żeby spróbować się zmienić. Wybrał się nawet do psychiatry. Werdykt był krótki: "Z tym nic się nie da zrobić". Jednak z fragmentarycznych informacji, które docierały do niego z różnych źródeł, wynikało, że są ludzie, którzy coś z tym robią - tylko gdzie ich szukać? Pewnego razu ojciec pokazał mu artykuł w gazecie na temat Grupy "Odwaga", opatrując to komentarzem: "Patrz, w tym twoim ruchu jakimiś homoseksualistami się zajmują." Udał, że go to nie interesuje, jednak dyskretnie zanotował numer telefonu.

Rok temu pojechał do Lublina na pierwsze spotkanie. To było dla wszystkich mocne przeżycie. Niektórzy byli tak przerażeni, że mieli ochotę uciec gdzie pieprz rośnie. Łukaszowi było o tyle łatwiej, że przedtem był przez kilka lat we wspólnocie i dość łatwo mu przychodzi nawiązywać kontakty z ludźmi.

Dzięki terapii zrozumiał, że homoseksualizm to problem całej osobowości, a nie tylko kwestia ukierunkowania popędu seksualnego. To nieprawda - tłumaczy mi - że "mechanizmy" są takie same, a różna jest tylko "orientacja". Dla homoseksualisty współżycie seksualne z reguły wiąże się ze smutkiem, melancholią, użalaniem się nad sobą, podczas gdy dla normalnego mężczyzny - z radością, spełnieniem, poczuciem siły i potwierdzeniem własnej wartości. Terapia grupowa to jednak przede wszystkim wgląd w siebie. Łukasz dowiedział się, że jego zachowanie jest niemęskie; że szukanie towarzystwa dziewczynek w dzieciństwie było ucieczką, reakcją lękową; że pociąg seksualny do mężczyzn to przejaw głodu miłości ze strony mężczyzny, z powodu braku właściwych relacji z ojcem we wczesnym dzieciństwie. Na te informacje reagował gwałtownym sprzeciwem. "Po co ja tu w ogóle przyszedłem? - zadawał sobie pytanie. - Przecież jakoś sobie wszystko poukładałem". Na początku było dla niego zupełnie niewyobrażalne, że jego sposób odczuwania może się zmienić. Obecnie, po wielu lekturach, zwłaszcza Richarda Cohena - słynnego amerykańskiego tancerza, homoseksualisty, który po nawróceniu się na chrześcijaństwo podjął skuteczną terapię, ożenił się i daje świadectwo, że taka przemiana jest możliwa - dla Łukasza związek z kobietą w przyszłości nie jest już czystą fantazją. Jednakże nawet jeśli nie uda mu się tego zmienić, to uczestnictwo w "Odwadze" ma dla niego sens - znalazł tu ludzi bliskich, którzy go rozumieją i akceptują.

Są tak zwaną grupą wsparcia. Nie rozpoczęli jeszcze prawdziwej, intensywnej terapii (są dopiero takie plany). Mimo to Łukasz dostrzega już w swoim życiu pierwsze konkretne owoce. Stał się na przykład bardziej zdecydowany, odważniej podejmuje decyzje. Opuścił dom rodzinny, w którym groziło mu "zagłaskanie" przez matkę, i przeniósł się do innego miasta, gdzie załatwił sobie staż w dobrym szpitalu. Rodzicom postanowił na razie nie mówić o swoim problemie - wie, że byłby to dla nich szok, a ponieważ są inteligentni, odkryliby z pewnością swoją winę. A Łukasz pragnie zaoszczędzić im bólu. Poza tym takie poczucie winy mogłoby zaowocować wzmożoną troskliwością z ich strony, a to utrudniłoby mu stawanie się niezależnym, silnym mężczyzną. Teraz "przecina pępowinę" i odwiedza rodziców coraz rzadziej i na krótko. W grupie natomiast uczy się zdrowych relacji z drugim mężczyzną. To nie jest już posesywne "wieszanie się na sobie". Nie przeszkadza mu na przykład, że chłopak, który mu się podoba, rozmawia z innymi. Ma możliwość zdrowego zaspokojenia potrzeby miłości ze strony mężczyzny w osobie ojca Kożucha, który jest człowiekiem bardzo otwartym - jest dla nich jakby "pierwowzorem ojca". Ma wreszcie możliwość zdrowego przytulenia się do kolegi, bez podtekstów erotycznych. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko zaangażowania uczuciowego wobec innego chłopca - tego nie sposób wyeliminować, ale trzeba się do tego zdystansować i uczyć się być z drugim jak z przyjacielem. Grupa jest zresztą ogólnopolska - zjeżdżają się z różnych stron kraju tylko raz w miesiącu, a to sprzyja uczeniu się wzajemnego dystansu i uniezależnianiu się od siebie. Początkowo ciągle do siebie telefonowali, teraz już rzadziej.

Łukasz uważa, że on i pozostali uczestnicy grupy mają dużo szczęścia, że znaleźli się w "Odwadze" - tylu ludzi boryka się z problemem homoseksualnym, nie mając zielonego pojęcia, na czym on w istocie polega, i że można jednak próbować coś z tym zrobić.

"Przez całe lata - mówi Łukasz - kiedy nie wiedziałem o możliwościach zmiany orientacji i starałem się po prostu żyć w czystości, to w jakimś stopniu właśnie nauka Kościoła chroniła mnie przed upadkiem, przed zadawaniem bólu innym ludziom, przed poniżaniem własnej godności. Mogłem wzrastać jako człowiek, bo Kościół ukazał mi prawdę, że seksualność nie determinuje całego mojego życia i nie ona stanowi o wartości mojej osoby". Łukasz jest głęboko przekonany, że to Pan Bóg prowadzi go przez życie i że to, co go spotkało, nie jest czystym przypadkiem. W swoich studiach lekarskich, a teraz w zdobywanej specjalizacji widzi dalekosiężny cel: osiągnięcie pozycji zawodowej, która pozwoli mu jako wykształconemu lekarzowi-psychiatrze mądrze służyć ludziom potrzebującym pomocy, także tym z problemem homoseksualnym.

"Już się nie zmagam"

Marek ma 36 lat. Z "Odwagą" nie ma nic wspólnego. Od pięciu lat żyje w szczęśliwym związku ze swoim przyjacielem, Wojtkiem. Planują wkrótce zamieszkać razem. Marek wynajmuje mieszkanie na jednym z warszawskich osiedli. Na regale z książkami dostrzegam ich wspólną fotografię w ładnych ramkach. Spotykamy się 1 maja 2002 roku. Marek i Wojtek właśnie wrócili z "parady równości" na Krakowskim Przedmieściu. (Około tysiąca kobiet i mężczyzn przemaszerowało od pomnika Kopernika do placu Zamkowego, niosąc transparenty domagające się tolerancji wobec osób o orientacji homoseksualnej. Manifestacja miała spokojny przebieg. Tylko w pobliżu Pałacu Prezydenckiego grupka aktywistów Ligi Republikańskiej zaczęła gwizdać i skandować: "Rób to w domu, po kryjomu", ale zostali szybko usunięci przez policję.)

Na wstępie naszej rozmowy staram się krótko wyjaśnić założenia mojego reportażu: że chodzi mi o ukazanie konkretnych chrześcijan, którzy zmagają się w życiu ze swoim homoseksualizmem, zajmując wobec tego problemu różne postawy. "Kiedyś istotnie był to dla mnie problem, z którym się zmagałem - wyjaśnia Marek. - Teraz już nie". Ale na jedno z moich pierwszych pytań - o dzieciństwo i relacje z rodzicami - reaguje z pewnym poirytowaniem: "Czy muszę o tym mówić?".

Odkąd pamięta, zawsze był taki. Już jako bardzo małe dziecko, w wieku trzech lat, miał takie zainteresowania. Długo nie dostrzegał w tym żadnego problemu. Czekał na miłość, szukał kontaktów z dziewczętami, ale marzył - o przyjacielu. Dopiero w okresie dojrzewania, kiedy zetknął się wśród kolegów z pejoratywnym określeniem "pedał", zaczął siebie podejrzewać i czytać książki na temat homoseksualizmu.

Zawsze miał w zasadzie dobre relacje z rodzicami (chociaż w okresie dojrzewania, co jest rzeczą zupełnie naturalną, pojawiły się różnice zdań i konflikty). Wraz ze starszą o 9 lat siostrą stanowili normalną, przeciętną rodzinę. Przyznaje jednak, że nie rozmawiał nigdy z rodzicami o swoich osobistych sprawach. Rodzice czasami się kłócili - cierpiał, patrząc na to, i nie chciał, by jego relacje z żoną w przyszłości wyglądały tak, jak ich życie. ("Mimo tych trudności przetrwali ze sobą już 50 lat, troszczą się o siebie i szanują. Może to można nazwać miłością?") Rodzice chodzili do kościoła rzadko, od wielkiego święta, a od niego wymagali, by chodził na mszę co niedziela - być może było to przyczyną jego chłopięcego buntu wobec religii. Lektura Bertranda Russela i Tadeusza Kotarbińskiego pomogła mu odrzucić istnienie Boga. Jednakże kiedy miał 16 lat, poznał na obozie kolegę głęboko wierzącego - to go skłoniło do refleksji nad własnym życiem. "Może dlatego w moim życiu jest tak źle - myślał - że odrzuciłem Boga?" Jego rówieśnicy byli pełni radości życia i należeli do religijnej wspólnoty - to go bardzo pociągało. Nawrócił się więc i przyłączył do grupy oazowej. Był bardzo radykalny w swoich chrześcijańskich przekonaniach. Potrafił na przykład, sprzeciwiając się w jakiejś sprawie matce, odpowiedzieć jej pryncypialnie: Szukajcie najpierw królestwa Bożego.

Próbował się zakochiwać w różnych dziewczynach. Tęsknoty homoseksualne odsuwał daleko od siebie - nie dopuszczał nawet myśli na ten temat. Tak było aż do matury.

Czytał wtedy mnóstwo książek o Biblii, także protestanckich. W Biblii natrafiał na miejsca potępiające homoseksualizm. On tymczasem czuł, że podobają mu się mężczyźni. Różne książki dla młodzieży zalecały jednak, by się nad tym nie zastanawiać, że to samo minie wraz z okresem dojrzewania.

Zapragnął studiować teologię, zwłaszcza Pismo Święte. Chciał ewangelizować innych, mówić im o Chrystusie. Znajomi księża mówili mu: świecki teolog nikomu nie jest potrzebny, idź do seminarium! Ale on nie czuł powołania do życia w celibacie - chciał założyć rodzinę, mieć dzieci. Poszedł więc na teologię. Studia przebiegały spokojnie, choć pociąg do mężczyzn coraz silniej dawał znać o sobie. Był tym przerażony. Powstało w nim rozdwojenie: z jednej strony pragnienie życia po bożemu, w rodzinie, i ewangelizowania ludzi, z drugiej strony fascynacja mężczyznami. Próbował to w sobie tłumić. Modlił się: Boże, jeśli mnie kochasz, to mnie od tego uwolnij! Widział przecież, jak Bóg działa w ludziach i przemienia ich życie. A jego Bóg nie chciał uwolnić od pokus homoseksualnych! Nabierał przekonania, że to sytuacja bez wyjścia.

Czytał o różnych metodach autoterapii, ale wydawały mu się strasznie prymitywne: zajmij się sportem, poznaj dziewczynę, adoruj przez godzinę dziennie Najświętszy Sakrament, a po miesiącu będziesz uzdrowiony. Udał się nawet po pomoc do znanego seksuologa (jego nazwisko spotkać można niemal w każdym piśmie ilustrowanym). Ów uczony mąż stwierdził najpierw, że radzi orientację homoseksualną po prostu zaakceptować, ale, skoro już klient sobie życzy, zaproponował mu jako formę terapii, żeby się. onanizował trzy razy w tygodniu, wyobrażając sobie przy tym, że uprawia seks z kobietą.

Z kolei pewien ksiądz na spowiedzi radził Markowi: ożeń się, po co masz mówić o tym żonie? Taka zachęta do hipokryzji i instrumentalnego traktowania kobiety wzbudziła w nim stanowczy sprzeciw. "Jeśli to jest mój krzyż, który mam nieść przez całe życie - myślał - to mogę się ożenić tylko wówczas, jeśli moja żona będzie o tym wiedziała i zaakceptuje to".

Po studiach obserwował z zazdrością kolegów, jak jeden po drugim zakładają rodziny. Wtedy dostał od biskupa misję kanoniczną - i wyjechał do jednego z odległych krajów ewangelizować pogan i zakładać katolicką parafię. Razem z drugim kolegą z entuzjazmem uczyli tamtejszych ludzi katechizmu, czytali z nimi rozdział po rozdziale Ewangelię, prowadzili modlitwy i nabożeństwa biblijne. Gdy już katechumeni byli dobrze przygotowani, przyjechał ksiądz, żeby ich ochrzcić. To były w życiu Marka cudowne lata.

Poznał tam wtedy pewną miejscową dziewczynę. Była pierwszą osobą w jego życiu, której wyznał prawdę o swoich skłonnościach homoseksualnych. Stało się to po dwóch tygodniach ich znajomości i bardzo ich do siebie zbliżyło. Czuł się szczerze zakochany. Ona zgodziła się uczestniczyć w jego życiu, wraz z nim zmagać się z jego problemem. Chciał się z nią żenić. Ale nawet w jej obecności był tak strasznie samotny! Mimo że ją szczerze kochał, czuł w sobie jakąś psychiczną pustkę. Było to dla niego cierpieniem nie do zniesienia. Kiedy jej o tym powiedział, rozpłakała się: "Czy to już koniec? Czy mnie już nie kochasz?". Nie mógł tak dłużej.

Trafił wówczas na książkę amerykańskiego dominikanina Richarda Woodsa "O miłości, która nie śmiała wymawiać swego imienia". Dzisiaj widzi, że ta właśnie książka odegrała w jego życiu przełomową rolę. Autor twierdzi, że to, co Biblia mówi na temat homoseksualizmu, niekoniecznie trzeba interpretować jako potępienie homoseksualności w dzisiejszym rozumieniu. Świadomość, że gdzieś, w Ameryce, tak podchodzi się do tego problemu, uskrzydliła Marka. Nagle dostrzegł swoją życiową misję: będzie oświecać tych biednych, udręczonych ludzi, takich jakim był on do tej pory! Będzie działać na rzecz dyskryminowanych i uciśnionych! Zawsze wiedział, że homoseksualizm nie został przez niego "wybrany" - wbrew temu, co piszą niektórzy autorzy, że jest wyborem człowieka. A gdzie nie ma wolnego wyboru, tam nie ma i grzechu. Przeciwko rozróżnieniu na "niezawinione skłonności" i "grzeszne zachowania", które występuje w oficjalnych dokumentach Kościoła, Marek buntuje się: "Że odczuwam głód, to jest w porządku, a że chcę zjeść, to jest grzech?".

Jeszcze przez trzy lata będzie toczył dramatyczną walkę ze sobą, skłaniając się to w jedną, to w drugą stronę.

Podczas jednego z pobytów w Polsce kupił sobie gazetę "Inaczej" i tam wyczytał ogłoszenie, że "geje i lesbijki spotykają się, by czytać Pismo Święte". Po powrocie z misji postanowił skontaktować się z tą grupą. Odważył się tam pójść dopiero po roku. Bał się, że spotka kogoś, kto go rozpozna. Grupę prowadziła para gejów. Uczestnicy czytali Biblię i wymieniali swoje życiowe doświadczenia.

Do tej pory Marek był przekonany, że homoseksualizm ma swoje ludzkie przyczyny, które można wyeliminować i w ten sposób zmienić się. Pod wpływem grupy i lektur powoli zaczynał przyjmować do wiadomości, że jest gejem, że musi to po prostu zaakceptować i że nie powinien się tego wstydzić: nie interesuje go przecież "anonimowy seks w krzakach" - on pragnie osoby, która byłaby mu bliska duchowo. Problemem była jednak wciąż "ekspresja seksualności". To, co uważa na ten temat społeczeństwo i czego naucza Kościół, tkwiło w nim tak silnie, że ciągle się cofał przed ostateczną decyzją. Tym bardziej, kiedy przeżył rozczarowanie do konkretnych osób działających w grupie. Zaprzyjaźnił się tu mianowicie z pewnym księdzem. I kiedyś zobaczył, jak ten się z kimś całuje. Był tym zgorszony: "Skoro jest księdzem, to niezależnie od swojej orientacji powinien być wierny celibatowi". Takie zachowanie wydawało się Markowi nie w porządku. Jeszcze raz zawrócił z tamtej drogi.

Przyłączył się z kolei do Odnowy w Duchu Świętym. Wspólnota podjęła modlitwę o jego uzdrowienie - przez kilka miesięcy rzeczywiście czuł się wolny od homoseksualnych pragnień, ale tym straszniejszy był potem ich powrót, z większą mocą. Odczuwał narastającą pustkę. Był w ciągłej depresji. Przeżywał rozdarcie - pragnął życia w rodzinie, w świętości i czystości, a jednocześnie tęsknił za mężczyzną. Kupował pisma pornograficzne, chodził do sex-shopów - pogrążał się w bagnie. "Zaczynam robić coś - mówił sobie - czego przecież wcale nie chcę robić. Pragnę przyjaźni i miłości, a nie filmów pornograficznych!".

Pewien ksiądz w konfesjonale zarysował przed nim taką perspektywę: "Albo dokona się twoje cudowne uzdrowienie, albo musisz podjąć swój krzyż. Może Bóg pragnie, abyś żył całe życie w celibacie? To jest dla ciebie jedyna droga. Chyba że się sam inaczej dogadasz z Panem Bogiem." Uznał, że tak dalej żyć nie może, bo zwariuje. Celibat nie jest jego wyborem. Musi być jakieś inne wyjście. Postanowił "dogadać się" z Panem Bogiem. Uznał za słuszne rozumowanie: "Takim mnie Pan Bóg stworzył, takim mnie kocha, a więc nie ma w tym nic złego, bym żył z drugim mężczyzną". Kilkuletni okres wyniszczających go rozterek i wahań zakończył się.

Wrócił do grupy "chrześcijańskich lesbijek i gejów" i tu poznał swego obecnego przyjaciela, Wojtka. Od pięciu lat są ze sobą. To było dla niego jak drugie narodzenie. Wreszcie zyskał spokój. Przedtem krwawiło mu serce, kiedy patrzył na radosne małżeństwa i rodziny. Teraz on też ma szczęśliwy związek! Powiedział o swoim wyborze kilku osobom - sąsiadce, siostrze, przyjaciołom (ale nie rodzicom) - reakcja była pozytywna. Tylko jedna z przyjaciółek Marka z dawnej wspólnoty powiedziała, że będzie się za niego modlić, ale nie chce go spotykać razem z jego przyjacielem. Marek uważa to za przejaw dyskryminacji z jej strony.

"Nie wiem, dlaczego Pan Bóg stworzył mnie gejem, ale wierzę, że jest to częścią Jego planu miłości. W swoim chrześcijaństwie byłem zawsze i jestem bardzo radykalny: wróciłem z misji z postanowieniem, że tę kwestię muszę rozwiązać raz na całe życie. Kilka lat zmagałem się w sumieniu. Chciałem mieć pewność, że to, co wybiorę, jest dobre i że nie sprzeciwię się Panu Bogu. Na studiach poznałem naukę św. Tomasza o prymacie sumienia. Z pełną świadomością poszedłem za głosem mego sumienia, a wbrew temu, czego w tym punkcie naucza Kościół. Mój związek z przyjacielem traktuję analogicznie do małżeństwa: złem jest dla mnie wszystko, co jest grzechem w małżeństwie, a więc zdrada, kłamstwo, egoizm, instrumentalne traktowanie drugiej osoby, ale nie jest złem miłość i wyrażanie tej miłości. Przystępuję do sakramentów świętych - spowiedzi i Eucharystii, by spotkać się z Chrystusem. Osobiście bezpośrednio oddaję się pod osąd Boży. Wierzę głęboko, choć jest to bardzo trudne, że to, co robię, nie sprzeciwia się woli Bożej. Na tej drodze przez dwa lata towarzyszył mi spowiednik."

Na koniec wracam jeszcze raz do pytania o stosunki Marka z rodzicami w dzieciństwie - i dlaczego zadanie tego pytania na początku naszej rozmowy wywołało w nim taki opór? "Jestem wyczulony na to pytanie - słyszę w odpowiedzi - bo obawiam się zastosowania do siebie jednej z teorii, doszukujących się przyczyn homoseksualizmu. Moje doświadczenia z dzieciństwa nie mają tu nic do rzeczy! Odkąd pamiętam, jestem taki - i nie chcę dyskutować na ten temat! To prowadzi do obwiniania rodziców, albo do obwiniania się przez nich samych. Uważam, że moi rodzice nie są winni. A poza tym, tak długo cierpiałem, niełatwo przyszło mi uporać się z moją własną homofobią, i dlatego nie mogę pozwolić, żeby teraz ktoś niszczył mój spokój i prowadził do destrukcji mojej osobowości".

"Nie zamieniłbym się z nikim na świecie!"

Tadeusz ma 19 lat i w tym roku zdał maturę. Mieszka na razie z rodzicami. W krąg homoseksualny wszedł w wieku 16 lat. Od roku należy do Grupy "Odwaga".

Jesteśmy umówieni w jego mieście, przed dworcem kolejowym, skąd udajemy się na naszą rozmowę do gościnnego lokalu poradni rodzinno-psychologicznej działającej przy tutejszym kościele. Po drodze mijamy stary park przylegający do sanktuarium. "W tym parku spotykają się homoseksualiści" - wyjaśnia Tadeusz. Opowiada mi o sobie.

Jego narodziny miały związek ze stanem wojennym. Otóż w 1981 roku rodzice wybrali się z pielgrzymką do Rzymu. Tam zaskoczył ich dzień 13 grudnia. Matka modliła się wówczas żarliwie o szczęśliwy powrót do kraju, gdzie zostało ich pięcioro dzieci, i ślubowała Bogu, że jest gotowa urodzić jeszcze jedno. Kiedy dwa lata później, będąc już niemłodą kobietą, zaszła w ciążę, odczytała to jako szczególny znak. Może dlatego okazywała temu najmłodszemu dziecku nadmierną troskę? Ojciec Tadeusza, który sam stracił wcześnie swego ojca, musiał ciężko pracować, żeby zarobić na chleb i jego życiowym celem stało się budowanie dobrobytu własnej rodziny. Wracał do domu zmęczony i nerwowy. Dla najmłodszego synka miał twardą rękę, zdarzało się, że lał go pasem - matka go pocieszała i przytulała. Starsze rodzeństwo trzymało się razem, nie umiał się z nimi dogadać. Wpajano mu od małego, że jest nikim i nic nie potrafi. Od najwcześniejszych lat bawił się lalkami z córeczką sąsiadów. W szkole podstawowej kleił się do dziewczyn. Rówieśnicy budzili w nim lęk i poczucie niższości. Ale pamięta, że kiedy do jego sióstr przyjeżdżali narzeczeni, lgnął do nich.

Rodzice co niedziela przykładnie chodzili z dziećmi do kościoła. Tadeusz nie lubił jako dziecko chodzić na mszę, bo był do tego przymuszany, a ojciec w razie złego zachowania w kościele karał go biciem.

Kiedy miał szesnaście lat i był w liceum, znalazł gejowski magazyn pornograficzny i zaczął go kupować. Były tam między innymi informacje o lokalach. Pewnego razu odwiedził taki lokal - spotkało go miłe przyjęcie. Znalazł się nagle wśród ludzi o podobnych problemach, którzy akceptowali go w stu procentach. Mógł być sobą. Zaczął żyć z dnia na dzień. Pierwszy kontakt fizyczny z mężczyzną miał właśnie w takim lokalu, w ubikacji. To był starszy od niego facet, około trzydziestki. Tadeusz łudził się, że spotkał wreszcie tego wymarzonego mężczyznę-przyjaciela, ale okazało się, że tamtemu chodziło tylko o ten jeden raz. Obiecał sobie wtedy, że już nigdy więcej nie zacznie znajomości od seksu. Ale po jakimś czasie, w tej samej knajpie, po alkoholu, znów jakiś miły pan zaprowadził go do ubikacji. Potem dał mu swój adres. Następnego dnia po szkole Tadeusz, z bijącym sercem, zamówił taksówkę i pojechał pod jego dom. Dzwonił przez godzinę nadaremnie. Zaczął szukać tego człowieka po całym mieście. Słyszał, że przedtem był on partnerem szefa gejowskiej knajpy. Wypytywał więc różnych ludzi. W końcu ktoś powiedział Tadeuszowi, że tamci się zeszli i znowu są parą. Poczuł się wtedy po raz pierwszy jak. prostytutka. Odchorowywał ten epizod przez dobry tydzień. Takich zdarzeń było potem jeszcze kilka.

Wreszcie przez internet poznał chłopaka trochę młodszego od siebie (szesnastolatka), z innego miasta. Drogą wirtualną, nie widząc się na oczy, ani nawet nie wymieniając się zdjęciami, zakochali się w sobie. Po dwóch miesiącach umówili się na pierwsze spotkanie - był seks. Następnego dnia znowu się spotkali. Ale Tadeusz wyczuwał intuicyjnie, że "coś jest nie tak". Pytał, o co chodzi - tamten zaprzeczał. A na trzeci dzień tej znajomości usłyszał, że to koniec. Przeżył kolejny koszmar. Myślał, że to będzie wreszcie prawdziwy, wymarzony związek - byli przecież obaj równie młodzi! - tymczasem nagle i nieoczekiwanie wszystko się skończyło. Dzisiaj, z perspektywy czasu, Tadeusz domyśla się, że tamten chłopak mógł nie wytrzymać napięcia i oczekiwań drugiej strony, poczuł się osaczony, i dlatego od razu zerwał. Ale wtedy. Tadeusz próbował popełnić samobójstwo. Już trzymał w ręku tabletki zabrane ojcu i szklankę z wodą. Czuł się tragicznie. Przeszło mu dopiero po pół roku.

Żył wtedy jedną myślą: poznać kogoś na stałe! Ale czy w tym świecie jest to w ogóle możliwe? Tu wszystko obraca się wokół seksu. Dwaj homoseksualiści chcą z siebie nawzajem uczuciowo czerpać i pić, a ponieważ wciąż pozostają głodni, zaczynają mieć siebie dość. Zdradzają się z innymi. Albo nawet od razu umawiają się, że będą mieć przygody "na boku".

Kiedyś w knajpie gejowskiej spotkał księdza - oczywiście występował "po cywilnemu", ale wszyscy i tak wiedzieli, kim jest - który robił mu propozycje. "Odmówiłem, bo był za stary i nie w moim typie". Miał też raz związek z młodym księdzem, poznanym przez internet. Tadeusz pojechał do niego na parafię. Spędzili razem sobotę i niedzielę. Mieli kontakt fizyczny. Ale potem ten ksiądz zadzwonił i powiedział, że ma poczucie winy - i że to koniec.

Dwa razy do roku, na święta, chodził do spowiedzi, bo tak wypadało. "Uprawiałem seks" - mówił ogólnikowo. Spowiednik pytał wprawdzie, ile razy, ale na szczęście nie pytał, z kim. W końcu wyznał raz, że robił to z mężczyzną. W odpowiedzi usłyszał tylko, że to jest złe i ma się modlić. Słowo "homoseksualizm" ksiądz wypowiedział w konfesjonale tak głośno, że Tadeusz bał się potem przejść przez kościół.

Z bliskich jako pierwszej wyznał prawdę swojej przyjaciółce. Potem jej chłopakowi. Zaakceptowali go. Kiedyś matka znalazła w jego rzeczach czasopismo gejowskie - tłumaczył się, że to jeden z kolegów dał mu na przechowanie. Ale matka coś podejrzewała. Przeczytała leżący na jego biurku, otwarty list od przyjaciółki na ten temat. Zapytała go wprost, czy ma takie skłonności. Przez tydzień zaprzeczał, w końcu nie wytrzymał presji i przyznał się: tak, jestem homoseksualistą. Matka zaczęła płakać. On też płakał. Po paru strasznych dniach zadzwonił do starszej siostry, bo wiedział, że matka sama sobie z tym nie poradzi. Dla siostry to był szok. Przyjechała od razu, rozmawiali we dwoje przez kilka godzin - szybka analiza całego ich życia i konkluzja: w rodzinie nie wszystko było OK. Matka zaczęła wydzwaniać po psychologach i seksuologach - jedną z tych rozmów podsłuchał ojciec. Na końcu dowiedział się starszy brat. W niedzielę zasiedli wszyscy przy jednym stole i zaczęli rozmowę z Tadeuszem. Pierwsze pytanie: czy miał kontakty seksualne? To ich najbardziej ciekawiło! Czy miał im opowiadać przy stole o czymś tak intymnym? "Będziemy się ciebie brzydzić - powiedział brat. - Musisz mieć osobne mydło i ręcznik".

Kazali mu zrobić badania na HIV. Wynik był na szczęście negatywny. Matka zaprowadziła go do seksuologa. Nic to nie dało. "Pani syn jest absolutnie zdrowy. Musi go pani po prostu zaakceptować" - usłyszeli. Wtedy rodzice nawiązali kontakt z kościelną poradnią rodzinno-psychologiczną. Ojciec oznajmił mu: "Akceptujemy ciebie, ale nie twoje zachowania. Decyduj - czy chcesz to zmienić, czy w tym trwać, ale wtedy dowie się cała rodzina!". Tadeusz uległ dla świętego spokoju: "No dobra, pójdę już na tę terapię". Raz w tygodniu chodził więc do pani psycholog na rozmowę - ona swoje, a on swoje. Chodził tylko dlatego, że mu rodzice kazali. Zaczął zaniedbywać się w nauce. Kiedyś rano, gdy ociągał się z wyjściem do szkoły, ojciec wpadł do jego pokoju i zaczął go bić po twarzy. Tadeusz szedł potem po ulicy, płacząc - ludzie patrzyli. W domu atmosfera się zagęszczała. Aż pewnego razu pani psycholog oświadczyła: w Lublinie działa Grupa "Odwaga" - i dała telefon. Zadzwonił bez przekonania, ale gdy usłyszał wesoły, śmiały głos kobiecy: "Przyjeżdżaj jutro!", następnego dnia, w sobotę, wsiadł w pociąg i pojechał do Lublina. Kiedy dotarł na miejsce i poznał tych ludzi, powiedział sobie: "To jest to!"

"Ojciec Kożuch to niesamowita postać! Grupa to nie tylko terapia - to jest przede wszystkim klimat prawdziwego domu: wszyscy są dla siebie mili i przyjaźni. Oczywiście, drążenie dzieciństwa kosztuje. Ale dziś przyznaję rodzicom rację: to jest złe! Jestem wdzięczny Bogu za . Bez niej byłoby ze mną tragicznie: jeździłbym pewnie po dyskotekach, oddawałbym się na lewo i na prawo. Człowiek wpadnie na jakieś tory i potem jedzie, jedzie, nie wiadomo dokąd. Już po włączeniu się do grupy miałem wpadki. Ale ten mój głód mężczyzny trochę się zmniejszył: teraz to raczej ja w związku homoseksualnym czuję się osaczony. W chwili słabości upadam, a potem przez tygodnie męka. Istna droga krzyżowa! Chciałbym iść za głosem serca. do parku. Rozum mówi jedno, uczucia drugie. Musi minąć jeszcze dużo czasu, zanim serce pójdzie w parze z rozumem. Jeszcze nieraz pewnie upadnę. Ale chcę z tego wyjść! Założyć rodzinę, mieć dzieci. Dać im to, czego sam nie dostałem. Z drugiej strony, tych moich zranień i błędów nie oddałbym nikomu. Nie zamieniłbym się z nikim, nawet z najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Kiedy patrzę na homoseksualistów, błąkających się po parku, w knajpach, w internecie, chce mi się płakać - tyle mam dla nich współczucia. I dlatego chciałbym kiedyś w przyszłości dzielić się z innymi tym, co sam przeżyłem i zrozumiałem".

Wreszcie nie sam

Adam ma 23 lata. Mieszka sam w wynajętym pokoju. Pracuje, kończąc zaocznie liceum. Przedtem przez dwa lata był w zakonie, w nowicjacie.

Pociąg do chłopców uświadomił sobie, kiedy miał 14 lat. Kontakty seksualne z mężczyznami miał i przed pójściem do zakonu, i po wyjściu z zakonu. Doświadczył pod tym względem - jak mówi - absolutnie wszystkiego. Nic go już nie może zaskoczyć ani zdziwić. Jedyne, czego nie robił nigdy, to uprawianie seksu za pieniądze.

"Z moim tatą jest coś nie tak - zaczyna Adam swoją opowieść. - Nie potrafię zrozumieć, jak człowiek może być taki". Był bity przez ojca już jako noworodek i często miał posiniaczone ciałko. Kiedy miał roczek, matka uciekła z nim do babci. Była jednak wierząca i nie chciała się rozchodzić - po pewnym czasie wróciła do męża. Stała się jego ofiarą. Ojciec był tyranem, który musi panować nad innymi. Przez cały czas pastwił się nad synem, matka łagodziła, jak mogła, ale była przez męża całkowicie sterroryzowana. Tak minęło całe dzieciństwo Adama. Ojciec prowadził firmę, zatrudniał pracowników i chciał przyuczyć syna do pewnych czynności. Był jednak wymagający ponad miarę, krytykował go nieustannie i wyzywał przy swoich pracownikach: "Jesteś samo dno, nie nadajesz się do niczego!" Adam odziedziczył charakter po babci i odpowiadał ojcu: "Nie pozwolę, żebyś mnie poniżał". Mimo dobrych intencji nie był w stanie dogadać się z ojcem. W końcu zaciął się i milczał. Nie miał z rodzicami żadnego uczuciowego kontaktu. Kiedy miał 12 lat, urodziła się młodsza siostra. Zrobiło się ciasno i rodzice usunęli go do piwnicy. Adam z dawnej kuchni zrobił sobie prowizoryczny pokój i prawie nigdy nie wchodził na górę. Na dole miał swój świat, do którego nikt nie miał dostępu: gdy w domu była awantura, zamykał się na klucz. Ale zimą marzł niemiłosiernie, chociaż spał w kalesonach i skarpetach. Chodził po rodzinie i prosił: "Pomóżcie mi, bo nie mogę wytrzymać w tym domu". Kiedy ktoś próbował interweniować, był przez oboje rodziców brutalnie wyrzucany, tak że w końcu cała rodzina się od nich odwróciła.

Miał 16 lat, kiedy po kolejnej awanturze poczuł, że dłużej już tego nie zniesie. W nocy uciekł z domu. Ale dokąd wyjechać? Kolega z klasy przenocował go w chlewie, w tajemnicy przed swoimi rodzicami. Nazajutrz pojechał do dalekich kuzynów na Śląsk, u których czasami spędzał święta. To była dobra, kochająca się rodzina - rozmawiali ze sobą, słuchali się wzajemnie, grali na gitarze. Był tam przez tydzień, ale rodzice w końcu go znaleźli: zjawili się późnym wieczorem i zrobili awanturę na całe osiedle. Wrócił do domu. Kuzynki poradziły mu, żeby się zgłosił po pomoc do sądu dla nieletnich. Pani kurator wysłuchała go, spisano protokół i założono sprawę (gdyby wiedział, że tak się stanie, toby pewnie nie poszedł). Zapytano go w cztery oczy, czy chce wrócić do domu. Ponieważ absolutnie nie chciał, umieszczono go w pogotowiu opiekuńczym. To było straszne miejsce. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z taką patologią wśród dzieci i młodzieży. Gdyby tu wyczuto jego homoseksualne skłonności, toby go zadeptano! Bardzo się pilnował. Po dwóch miesiącach odbyła się rozprawa sądowa i umieszczono go w domu dziecka ("Jesteś jedynym przypadkiem dziecka, które trafia tu z własnej woli - oznajmiono mu. - W każdej chwili możesz wrócić do domu."). Tam było jeszcze gorzej: kradzieże, pobicia, seksualne wykorzystywanie w nocy. Próbował ucieczki. W końcu wrócił do domu. Do pełnoletności musiał jeszcze przeczekać dwa lata. Żył całkowicie odseparowany od rodziców - całymi dniami przebywał poza domem, wracał tylko na noc.

Gdy skończył zawodówkę rolniczą, miał 19 lat. Czuł się słaby i bezradny, niezdolny do niczego. Był bardzo przywiązany do Kościoła, dobrze szło mu śpiewanie. Rodzina ze Śląska poradziła mu: "Adam, ty byłbyś wspaniałym księdzem". Oni nic nie wiedzieli o jego skłonnościach. I zrobił coś bardzo głupiego: poszedł do zakonu. Dziś widzi wyraźnie, że była to ucieczka od świata - żeby tylko nie być w domu. Kiedy oznajmił o swojej decyzji, matka zareagowała: "A czy ty się Boga nie boisz, iść w takie święte miejsce po tym, jak rodziców do sądu podałeś?"

W zakonie miał wszystko gotowe. Nie musiał się martwić o mieszkanie, jedzenie, ubranie. Ale czuł się tam jak w więzieniu. Wszyscy go obserwowali, patrzyli na ręce. W postulacie skierowano go na naukę do liceum. Adam nie wierzył w siebie, ale przełożony powiedział mu krótko: "Dasz sobie radę". O dziwo, miał same czwórki i piątki. O swoim homoseksualizmie nie powiedział nikomu. Do spowiedzi chodził, zgodnie z zasadami prawa kanonicznego, do innego księdza. Jemu mówił całą prawdę. To był dobry człowiek, ale na tym zagadnieniu zupełnie się nie znał.

Będąc już w nowicjacie, doszedł do wniosku, że nie ma powołania do życia zakonnego. Zbyt przywykł od dziecka do niezależności. Okazało się, że przełożeni są tego samego zdania. "Nie możesz przystąpić do ślubów - oznajmiono mu. - Jesteś jeszcze niedojrzały. Najlepiej, gdybyś wrócił do domu". Przełożony dał mu na bilet pierwszej klasy. I tak po dwóch latach przerwy Adam znalazł się w punkcie wyjścia.

Wrócił wtedy drugą klasą, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczył na wpisowe w liceum. Znalazł sobie pracę w supermarkecie. Wreszcie miał własne pieniądze. Za pierwszą wypłatę kupił sobie telefon komórkowy. Co za radość!

Zamieszkał znowu w piwnicy. Z ojcem na razie nie było zgrzytów, bo podcięła go choroba matki. Miała nowotwór z przerzutami. Leżała w swoim pokoju. Adam parę razy próbował do niej wejść, ale obrzucała go wyzwiskami. Rozumiał, że trudno jest jej sobie poradzić z samą sobą. Któregoś wieczoru zeszła do niego ciotka z wiadomością, że matka tego dnia umarła. Poczuł się, jakby nastąpił koniec świata. Nie potrafił nawet płakać. Nikt z rodziny nie okazał mu współczucia. Tylko wujek, brat matki, powiedział: "Coście z ojcem zaczęli, to się skończyło". W dniu pogrzebu, przy zamykaniu trumny, nagle się rozszlochał. "Uważajcie - usłyszał - Adam zaczyna świrować". Nazajutrz po pogrzebie ojciec wreszcie odezwał się do niego: "Musimy jechać do weterynarza" - "Dlaczego?" - "Bo się wściekasz, i trzeba cię zaszczepić przeciw wściekliźnie".

Ojciec zamykał przed nim wszystkie drzwi. O homoseksualizmie Adama nie wie nikt z rodziny ani znajomych. Poczucie samotności i wyobcowania stało się dla niego nie do zniesienia. Miał próby samobójcze. Przypadkowo trafił do kościelnej poradni. Tu dano mu telefon do "Odwagi".

Pierwszy raz pojechał do Lublina w miesiąc po pogrzebie matki. Spotkał się z domownikami, z ojcem Kożuchem. Tak uważnie go słuchali! Ale początki były ciężkie. Wydawało mu się, że inni uczestnicy grupy w porównaniu z nim nie mają żadnych problemów! Wieczorem znalazł się sam w swoim pokoju i czuł, że sytuacja go przerasta. Miał silną pokusę, żeby uciec, ale w środku nocy nie mógł przecież otwierać drzwi wejściowych, więc postanowił zwiać przez okno. Akurat w tym momencie zapukał jeden z kolegów. Posiedział przy nim. Gdyby wtedy uciekł, nie wiadomo, jak by się to skończyło. W drodze powrotnej do domu znowu połknął dwanaście tabletek. I tak to trwało: grupa podnosiła go na duchu, a ojciec w domu wszystko rujnował. Wreszcie poradzono mu: "Ratuj siebie. Musisz się definitywnie wyprowadzić z domu". Teraz mieszka na stancji i nikt z rodziny nie zna jego adresu.

Adam uważa, że spotkanie z "Odwagą" uratowało mu życie. Został tu przyjęty jak członek rodziny, nareszcie nie musi czuć się skrępowany, zalękniony, może być sobą. Może powiedzieć o sobie wszystko, nie obawiając się potępienia. Spotyka tu osoby, które znają się na problemie homoseksualizmu i pomagają radzić sobie ze swoimi skłonnościami, tak aby zejść z drogi, która tak często wiedzie donikąd. "Nie mogę powiedzieć, że nie przeżywam pokus i trudności, ale wiem, gdzie szukać pomocy. Fundamentem mojej nowej drogi jest Bóg. Kiedy myślę o moim życiu sprzed przyłączenia się do grupy wsparcia, to ogarnia mnie lęk i mówię wtedy: Dobry Jezu, czym ja się karmiłem, w jakim żyłem brudzie i jakiej chorej, nieistniejącej miłości szukałem. Wiem, że pewnie jeszcze nieraz upadnę, ale wiem również to, że będzie mi wtedy miał kto podać rękę i pomóc wstać, bym mógł iść dalej. Wydaje mi się to zupełnie niewiarygodne: wreszcie nie jestem sam!"

Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.

(Reportaż ukazał się w numerze 7/2002 miesięcznika Więź)

 
« wstecz